Nie samą książką żyje człowiek cz.4 (Thirty Seconds To Mars - Love Lust Faith+Dreams)
Nie będę ukrywała, że czekałam na nową płytę 30 Seconds To
Mars, ale Love Just Faith + Dreams nie spełniło moich
oczekiwań, wręcz przeciwnie zawiodłam się już usłyszawszy pierwszy utwór Up
in the air, wiedziałam już, że cała płyta będzie w takim klimacie i
można powiedzieć, że się nie myliłam.
Tracklista:
- Birth
- Conquistador
- Up
In The Air
- City
Of Angeles
- The
Race
- End
Of All Days
- Pyres
Of Varansi
- Bright
Lights
- Do
Or Die
- Convergance
- Northern
Lights
- Depuis
Le Début
Już sama okładka płyty Love Lust Faith + Dreams nasuwa
mi na myśl okładkę jakiegoś popularnego popowego zespołu, a Thirty
Seconds To Mars pokochałam za brzmię, głos Jareda i teksty, teraz
został mi tylko głos Jareda i teksty, a w przypadku Thirty Seconds
To Mars to bardzo niewiele, przynajmniej dla mnie. Okładka jednak jest pozytywna i nie mam do niej zastrzeżeń, po prostu mi się podoba.
Cała płyta na pierwszy przesłuchanie jest już inna od
poprzednich, choć na This Is War można było znaleźć
elektroniczne brzmienia, tak Love Lust Faith + Dreams jest
mocno elektroniczna, a rockowe brzmienia są na niej w mniejszości. Po wstępnym
przesłuchaniu tej płyty stwierdziłam, że to płyta zupełnie nie dla mnie, choć
jestem w stanie znaleźć zalety takiego brzmienia. Do gustu przypadły mi trzy
piosenki, każda zyskała u mnie sympatię za coś zupełnie innego: Conquistador
za to, że zawiera najostrzejsze brzmienia, End Of All Days za tekst,
który mi się podoba, również za tekst podoba mi się The Race. Słuchając tej
płyty, po raz któryś stwierdzam, że mogłabym ją polubić, gdyby to nie był
zespół znany mi z zupełnie innych brzmień.
Dla osób ślepo zapatrzonych w twórczość Thirty Seconds To
Mars ta płyta może się podobać, ja do muzyki swoich ulubionych podchodzę dosyć
krytycznie. Jest to dosyć przykra sprawa, kiedy zespół mówiąc kolokwialnie „się
sprzedaje”, grając to co niestety leci w większości rozgłośni radiowych, a tak
właśnie według mnie stało się z Thirty Seconds To Mars i ich płytą Love
Lust Faith + Dreams. Staram się ocenić ją jak najbardziej obiektywnie,
ale nie bardzo potrafię. Powiem tak, nową płytę Thirty Seconds To Mars na pewno
słuchać będę, ale nie stanie się ona moją ulubioną. Według mnie większość tych
piosenek nadaje się na imprezę, na przykład Up In The Air, które jako
pierwsze zaczęło promować ten album. Nie można jednak powiedzieć, że utwory z Love
Lust Faith + Dreams są takie same, każdy jest inny, choć jak to już w albumach 30STM bywa przewija się jeden motyw, tutaj podobnie jak w poprzednich
jest to wiara. Bracia Leto i Tomo po raz kolejny stworzyli różnorodny album, w
którym utwory wzbudzają skrajne emocje, od strachu, który towarzyszy mi podczas
słuchania piosenki Pyres Of Varenasi, do uspokojenia
podczas End Of All Days. Pomimo inności od poprzednich albumów można
znaleźć w tej płycie „coś” dla siebie i trzeba zaakceptować fakt, ze zespół
poszedł w innym kierunku. Może przyjdzie czas, kiedy będę mogła powiedzieć o Love
Lust Faith + Dreams, że w pełni mi się podoba, w tej chwili tylko
niektóre piosenki o których wspomniałam już wcześniej mi się podobają.
Jeszcze parę lat temu nawet bym tej płyty nie przesłuchała
teraz, ale w tej chwili, kiedy mój gust muzyczny nieco się rozszerzył, jestem w
stanie ją przesłuchać i nawet powiedzieć, że całościowo słucha się lepiej niż
każdej piosenki z osobna. Nie jestem jednak w stanie ocenić tej płyty, każdy to
musi zrobić osobiście.
To jest płyta, która koniecznie musi wylądować na mojej półce. Kocham ten zespół.
OdpowiedzUsuńJa też, ale jak napisałam ta płyta nie zbyt mi odpowiada, nie lubię po prostu, kiedy mój ulubiony zespół "się sprzedaje", od zawsze byłam fanką innego brzmienia, mi stwierdzenie "kocham ten zespół" nie pomaga, by przekonać się do jakieś odmiennej płyty, to może już kwestia mojego wieku. Pozdrawiam! ;)
Usuń